Forum www.swiatharryegopottera.fora.pl Strona Główna  
 FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 Pamiętnik Lorda Voldemorta Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
Adrian Parkinson
Prefekt Naczelny



Dołączył: 12 Sty 2010
Posty: 216 Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Czarodziej

PostWysłany: Sob 19:28, 30 Sty 2010 Powrót do góry

-Panie… moja noga, ja… będę przeszkadzać…
-Sprzeciwiasz się moim rozkazom?
-Nie oczywiście, że nie…
-Bellatriks, mnie nie oszukasz. Znam twoje myśli… Wiem o wszystkim, co krząta się po twojej głowie. Przecież wiesz… czyż nie?
-Tak, ja… oczywiście…
-Ale skoro nie chcesz, to dobrze…
-Nie!
-Zostaniesz tu. Okazałaś się bardzo przydatna, więc nie zostaniesz ukarana, lecz o nagrodę chyba nie ośmielisz się pytać? Kiedy wrócę, chcę tu widzieć wszystkich śmierciożerców. Już czas…
Odsunąłem klęcząca przy mych nogach Bellatriks jednym, lekkim kopnięciem. Przeszedłem na środek drogi pozostawiając po sobie głębokie ślady gołych stóp w świeżym, błyszczącym bielą śniegu. Schyliłem się i sięgnąłem ręką po garstkę srebrzystego puchu, w którym mógłbym przysiąc, że dostrzegłem odbicie gwiazd uczepionych nieba, niczym krew bieli prześcieradła. Lekko zdmuchnąłem śnieg z dłoni. Zaczął się mnożyć i dawać światło niczym latarnia. Otoczył mnie i wirował coraz to szybciej i z coraz, to większą natarczywością. Rozpostarłem ręce i zamknąłem oczy pozwalając na to by światło przeniknęło przez mą skórę, aby dotarło do żył, by zamieniło się w krew, aby płynęło wprost do serca. Pozwoliłem na to, by srebrzyste ciało owładnęło całym mną. Pragnąłem nim oddychać, pragnąłem czuć w sobie jego moc. Krzyknąłem, lecz po chwili mój wrzask zamienił się w szaleńczy śmiech. Poczułem jak moje stopy odrywają się powoli od ziemi. Otworzyłem oczy, które płonęły czerwienią niczym żywym ogniem łaknącym pożaru, zniszczenia i przede wszystkim cudzego cierpienia. Unosiłem się coraz wyżej i wyżej. Po raz kolejny zaniosłem się krzykiem następującym w śmiech i poczułem delikatne muskanie słów wiatru. Szeptał do mnie, mówił, momentami śpiewał. Wołał i wskazywał drogę. Pędziłem wśród gwiazd wsłuchując się w tą melodię. Leć… płyń… dryfuj… mknij, szeptał mi wprost do samego wnętrza. Przebiłem się przez warstwę chmur. Poczułem delikatne łaskotanie pierzystych obłoków. Uniosłem się ponad nimi i widziałem przed sobą niezmąconą niczym przestrzeń. Granatowe i fioletowe światło, o którym pochodzeniu nie wiedziałem kompletnie nic. Postanowiłem, że już niedługo to ja będę rządził nad tymi barwami. Będę panem tych przestworzy. Ich władcą, jedynym umysłem, samym bogiem. Pędź, szybuj, rozpostrzyj swe niewidzialne skrzydła… Słuchałem i kierowałem się danymi wskazówkami. Wiedziałem, kiedy skręcić, przyspieszyć, zwolnić, czy opaść. Wiedziałem… Nagle poczułem, że muszę polecieć niżej. Ponownie przebiłem się przez lekki, przyjemny puch. Widziałem już zarys miasta. Opadałem w dół, a moja szata falowała niczym pióra orła, który zniża lot, by złapać swą ofiarę. Zaczynałem dostrzegać światła latarni i pojedynczych samochodów pędzących do ukochanych domów pełnych roześmianych dzieci i dumnych z nich rodziców. Żałosne i wybitnie naturalne… Delikatnie skręciłem w lewo. Wiatr śpiewał swą łagodną pieść. Płynąłem wraz z nim. Nie opierałem się jego kierunkowi. Wiedziałem, że tak naprawdę to ja nim kieruję, że to jedyne światło w mym ciele nakazuje mu wskazywać tą właśnie drogę, że to moja moc jest za wszystko odpowiedzialna. Rzuciłem ostatnie spojrzenie na ośnieżone dachy domów i kamienic, w których małe ptaki pozostawiły po sobie odciski w kształcie liter Y. Zamknąłem oczy starając się, by ogień pod powiekami zmniejszył swą siłę, choć na chwilę. Zmieniałem pozycję. Przenosiłem się w pion. Otworzyłem usta i zawisłem w powietrzu. Wychodziło ze mnie srebrzyste ciało. Czułem jak odpływa z środka serca, cofa się z żył, odtrąca umysł i chce być wolne. Wpłynęło do każdej komórki, aby zaraz się z niej uwolnić. Najwięcej wychodziło ustami, ale spora część przedostawała się przez skórę. Zakręciło się wokół mnie niczym biały metal w postaci cieczy i pyłu jednocześnie. Okręcałem się z zawrotną szybkością krzycząc i śmiejąc się, jak nigdy wcześniej. Gołymi stopami dotknąłem śniegu. Wyciągnąłem dłoń, a na niej spoczęło srebrzyste, magiczne ciało. Dmuchnąłem, a ono zmieniło się w biały puch. Wyrzuciłem go w powietrze, a on jakby nigdy nic utonął w miliardzie innych płatków śniegu. Rozejrzałem się dokoła. Stałem na wąskiej dróżce. Naprzeciw mnie stała wysoka, metalowa brama. Podszedłem bliżej i jednym machnięciem dłoni otworzyłem furtkę. Ujrzałem kościół. Ścienne lampki oświetlały kamienne płyty, z których zbudowana była świątynia. Na samym szczycie katedry znajdował się oświetlony krzyż z wizerunkiem Boga. Oddać się za innych? Cóż za bzdura… Ja panuję tym światem, to wcale nie ty mój drogi… Po cóż była ci ta ofiara za te nędzne, bezużyteczne życia? Och, zapomniałem… ty nigdy nie odpowiadasz… Poniżej znajdował się zegar, zupełnie tak jakby komuś potrzebny był czas. Po jego bokach umiejscowiono dwa witraże, które błyszczały różnorodnością kolorów. Zapewne w szybach umieszczono małe latarki podświetlające okna przez cały czas, aż do zużycia żarówki. Przez chwilę stałem i przypatrywałem się staranności i niemal namacalnej miłości wkładanej, co dzień w ten budynek. Ruszyłem w stronę potężnych, dwuskrzydłowych drzwi. Na ich powierzchni przedstawiono podobizny dwunastu apostołów. Po sześciu na skrzydle. Przesunąłem palcem po nierównej powierzchni drewna. Na każdym prawym przedramieniu szat apostołów pojawiła się zdobna litera S wysadzana zielonymi kamieniami. Tak lepiej, pomyślałem i lekko uniosłem prawy policzek. Cofnąłem się o parę kroków i ponownie spojrzałem na krzyż. Pstryknąłem palcami i jego ramiona zostały powiązane w ciasnym uścisku węża. Doskonale. Szarpnąłem gwałtownie skrawkiem mej czarnej peleryny i skręciłem w bok. Szedłem przez chwilę wzdłuż bocznej ściany kościoła, a następnie ujrzałem małą furtkę. Tak jak poprzednio otworzyłem ją jednym machnięciem dłoni. Uważnie rozejrzałem się dokoła. Po mojej prawej stronie stała podłużna latarnia i rzucała światło na cały widok roztaczający się przede mną. Cmentarz…, więc po to tu jestem, pomyślałem i wszedłem pomiędzy białe nagrobki podpisane nazwiskami żyć, o których już dawno zapomniano. Gdzieniegdzie stały bukiety kwiatów i pojedyncze znicze, jednak były one bardzo odosobnione. Za jednym mym spojrzeniem zgasły wszystkie płomyki. Nagrobki stały w nietypowy sposób. Wszystkie były zwrócone do środka i razem tworzyły ogromny krąg. W centrum cmentarza stał marmurowy anioł. Jego twarz otulał kaptur, który układał się w ten sam łagodny, delikatny sposób, jak i reszta szaty. Można by powiedzieć, że kamień zmienił się w jedwab i poruszy się przy najlżejszym podmuchu wiatru. Stałem w samym centrum cmentarza. Tabliczka przy nogach rzeźby głosiła: CMENTARZ MAGDALENY. Po raz pierwszy w tej podróży wyciągnąłem różdżkę. Poczułem znajome ciepło przeplatające się z chłodem, lekki dreszcz emocji i podniecenia oraz delikatne łaskotanie małymi iskrami prądu tańczących wesoło wokół mych palców. Zaznaczyłem w powietrzu kombinację przedziwnych ruchów. Przede mną pojawiło się długie pasmo czarnej satyny. Przejechałem po nim dłonią. W miejscu, gdzie dotknęło mojej skóry pojawiły się ogniste znaki. Nie paliły one materiału. Świeciły czerwienią i układały się w litery. Wziąłem głęboki wdech i zacząłem czytać.

Wy, którzy duszę straciliście,
Wy, którzy pochowani za dawna zostaliście,
Wy, którzy ciała bezwładne zachowaliście,
Wy, którzy śmierć przezwyciężyć pragnęliście,
Wy, którzy życie niegdyś posiadaliście,
Zapomniani, opuszczeni, martwi.
Otwórzcie czarne powieki i poruszcie śpiącymi dotąd palcami,
Napnijcie swe mięśnie otwierając wieko czarnych trumien,
Wierzgając dłońmi i drapiąc paznokciami odgarnijcie ziemię nieczystą,
By oddać się panu najwyższemu, który przybył byście stali się jego armią nieśmiertelną.
Powstańcie z martwych i oddając się w me dłonie,
Bądźcie mą bronią, którą wskrzeszam mową!

Nagle zrobiło się tak ciemno, że noc, która mnie wcześniej otaczała mogłaby uchodzić za jasność. Gwiazdy zbladły i zdawały się być pochłaniane przez gęstość mroku, zupełnie jakby była to bestia, która zjada swe ofiary. Księżyc zszarzał i przestał odbijać światło. Latarnia zamigotała kilkakrotnie wydając przy tym ciche gwizdy, a następnie zgasła. Ponownie zakręciłem dłonią. Różdżka zatańczyła w powietrzu niczym opętana demonem, który wdarł się do jej kruchego wnętrza. Z jej końca wystrzeliła idealnie okrągła kula światła. Spoczęła na mej dłoni. Podrzuciłem ją kilkakrotnie, a następnie położyłem u stóp marmurowego anioła. Jego ciężka szata nagle złagodniała. Zafalowała w podmuchach wiatru. Anioł podniósł delikatnie głowę. Jego siwe loki opadały lekko na smukłe ramiona. Smutne, puste oczy błądziły po mnie ze zrozumieniem. Lekko poruszył skrzydłami, po to by zaraz unieść się w powietrze i stanąć obok mnie z kulą światła w dłoniach. Wokół brzmiało ciche szumienie, trzeszczenie i pojękiwanie.
-A, więc jesteś. – powiedział anioł swym jedwabistym głosem, w którym mimo wszystko można było odszukać ślady dawnego nieużytkowania.
-Najwyraźniej… -mruknąłem cicho przyglądając się w skupieniu poruszającej płycie nagrobkowej.
-Czekałem na ciebie, chociaż przyznam, że miałem nadzieję na to, że już się nie zobaczymy.
-Wierz mi, że wolałbym, aby wszystko odbywało się bez twojej obecności… - odpowiedziałem nie spuszczając płyty z oczu. Teraz dołączyło do niej wiele innych kamieni. Zgrzytanie było coraz bardziej donośne.
-Trzeba było pomyśleć i zmienić formę rozkazu.
-Tak… żałuję, że tego nie zrobiłem. Kazałbym Cię zniszczyć, a moc przekazać mnie. Nie odzywaj się już Natanielu. Irytujesz mnie.
-To już nie mój problem… Nie możesz mi nic zrobić.
-Moja moc wzrosła. Jeśli się nie uciszysz, to ci ją zademo…
- O! Pierwszy już wychodzi.
Obserwowana przeze mnie płyta nagrobkowa osunęła się z hukiem na suchą ziemię. Jasne światło trzymane przez anioła oświetlało rękę, która gwałtownie wynurzyła się z ciemnego dołu. Dokładnie widziałem zgniłą, fioletową dłoń pozbawioną paznokci. Na nadgarstku widniało głębokie rozcięcie. Samobójca, pomyślałem. Szybko pojawiła się druga ręka. Obie oparły się o krawędź dołu i próbowały podnieść ciało, do którego należały. Drżały i wydawało się jakby zaraz miały złamać się wpół. Powoli wynurzała się martwa postać. Ostatnie pasma brudnych, poplątanych włosów opadały na klatkę piersiową kobiety. Miała na sobie szarawą, przyklejoną do ciała i poplamioną niezliczonymi, brązowymi plamami szmatę. Z pewnością, w dzień pochówku była to piękna biała suknia. Jej twarz wyglądała tak, jakby była pokryta olejem. To substancje wydzielane podczas rozkładu ciała. Kobieta nie miała oczu. Sine, prawie czarne powieki pozbawione rzęs mrugały, co chwilę. Być może miała nadzieje na to, że nagle coś zobaczy. Spomiędzy poszarpanych warg wydarł się przeraźliwy krzyk. Jednocześnie opadły wszystkie płyty. Zewsząd wyłaniały się chude, kościste dłonie, a następnie ciała omotane brudnymi szmatami. Mężczyźni, kobiety i dzieci. Niektóre z tych ostatnich trzymały zabawki. W większości pluszowe misie i lalki. W powietrzu unosił się odór rozkładających się ciał i kremu zabezpieczającego zwłoki przed szybkim gniciem.
-I jak się podoba? Szczęśliwy?- zapytał Nataniel, niezwykle radosnym tonem.
-Jak najbardziej…- odpowiedziałem- Przekaż im wiadomość. Znasz treść.
Anioł podrzucił wysoko świetlistą kulę. Zawisła w powietrzu niczym słońce. Uniósł prawą dłoń i przesunął nią w powietrzu po całej długości. Wszystkie ciała krzyknęły jednocześnie na znak zrozumienia.
-Proszę panie. Masz swoją armię.
-Pan jest zadowolony.


- Pokaż mi… - szepnąłem cicho głosem przypominającym syk węża i wyciągnąłem ku niej me blade dłonie.
-Mój panie. Proszę. Nie…
Urwała, kiedy dotknąłem palcami wskazującymi jej skroni. Usłyszałem krzyk, ale docierał do mnie jakby przez gęstą, srebrną mgłę. Tak jakby pochodził z bardzo daleka. Jakby wydobywał się z wnętrza ciemnej, wilgotnej studni. Mimowolnie odrzuciłem głowę w tył, a czerwone, cienkie szparki mych oczu zniknęły ustępując miejsca zżółkniętym białkom.

Natarczywa, głęboka i niesamowicie gęsta czerń zdawała się pochłaniać bezbronne, liche okręgi światła latarnii oświetlających ścieżkę. Dopiero po paru sekundach można było dostrzec bogactwo kształtów, którymi usadzona była uliczka. Kolory były nie do odszyfrowania, lecz nie miało to najmniejszego znaczenia. Spojrzawszy w niebo można było dostrzec małe srebrzyste punkciki, które szydziły z mroku panującego wszędzie wokół. Nie było ich wiele i nie dawały nawet cienkiej wstęgi jasności. Zdawały się szukać księżyca, który już dawno skrył się za kilkumetrowymi świerkami. Ciasno usadzone przy sobie igły nie pozwalały odwiecznemu przyjacielowi nocy na choćby zerknięcie i minimalne wychylenie się ze swej kryjówki. Po otrząśnięciu się z myśli można było dosłyszeć nierówny, cichy dźwięk. Po całkowitym przyzwyczajeniu wzroku do ciężkiej ciemności, czarniejszej nawet od najbardziej brudnych i okrutnych myśli, można było dojrzeć utykającą postać w czarnej, długiej pelerynie kroczącą samym środkiem ścieżki. Po przybliżeniu się do niej można było stwierdzić, że to kobieta. Smukła sylwetka i burza splątanych włosów wystających spod peleryny wystarczały do stwierdzenia tego faktu. Kobieta szła nadzwyczaj szybkim krokiem. Kontuzja jej lewej nogi zdawała się być przez nią niezauważalna. Zbliżywszy się do kobiety można było dostrzec wyraz zacięcia na jej twarzy przerywany, co raz krzywym grymasem bólu. Zaciśnięte zęby formowały usta w siną, cienką linię. Oczy opatrzone ciężkimi powiekami i przyodziane w kurtynę gęstych, długich rzęs z przeogromnym trudem i niemałym wysiłkiem starały się przezwyciężyć sen, który natarczywie starał się wedrzeć do wnętrza kobiety. Wyjęła dłoń spod peleryny i otarła nią mokre od potu czoło. Rozejrzała się nerwowo na boki, po czym skręciła w prawą uliczkę. Po paru wyczerpujących krokach światło latarni nie dosięgało już postaci kobiety. Po raz kolejny wyciągnęła rękę, tym razem trzymając w niej cienką, długą różdżkę.
-Lumos- szepnęła.
W ciemnościach pojawiło się małe, jasne światełko oświetlające najbliższą przestrzeń. Droga była nierówna i nadzwyczaj grzęska. Kobieta z trudem posuwała się naprzód. Jedynymi dźwiękami był szum pobliskich drzew, który doskonale komponował się z jej nierównym oddechem i szybkimi krokami. Zamknęła oczy i przyśpieszyła kroku. Zapewne myślała, że w ten sposób jej zmęczenie się zmniejszy, a ofiarowane jej zadanie szybciej dobiegnie końca. Nagle wpadła na coś twardego, co wydało przeraźliwie głośny dźwięk. Odbiła się od tego i uszkodzona noga nie pozwoliła jej na utrzymanie równowagi. Upadła na ziemię, na przemian przeklinając ze złości i jęcząc z bólu. Dopiero teraz otworzyła oczy. Oddaliła od siebie różdżkę tak, aby swymi złocistymi promieniami mogła oświetlić ów przedmiot.
-To… to brama. Coś tam jest napisane… posiadłość Arundel.- szepnęła cicho pod nosem nieznacznie otwierając usta.
Czarna, trzymetrowa brama ze zdobnym napisem była jedynie zabezpieczona kłódką.
-Alohomora.
Kłódka nieznacznie kliknęła, a następnie spadła na ziemie nie wydając żadnego dźwięku. Kobieta oparła ręce o kraty bramy i popchnęła ją wkładając w to całe swe siły, których zresztą niewiele już jej pozostało. Brama wydała głośne skrzypnięcie przedzierające się przez ciemność, jak krzyk podczas modlitwy, czy huragan w najspokojniejszej części świata. Znów upadła jęcząc z bólu i wyczerpania. Drżące ciało otuliła rękoma i chciała tylko jednego. Chciała umrzeć. Nagle w jej głowie pojawiła się wężowata twarz jej władcy... jej Boga… Lorda Voldemorta.
-Panie… nie zawiodę… nie tym razem…
Zacisnęła mocno zęby, a następnie oczy. Pod powiekami widziała już biel, lecz wtedy zwarła je jeszcze bardziej. Podniosła się na kolana, a następnie wstała opornie otwierając oczy i nabierając do płuc powietrza. Przez chwilę nie była w stanie nic zobaczyć. Po paru sekundach jej oczom ukazał się jakiś kształt. Po kolejnych ujrzała małe światełko sączące się z wysokiego okna. Następnie trzy strzeliste wieże.
-Zamek…
Zrobiła parę niepewnych kroków w przód. Nagle jej noga wpadła w dół i zamoczyła się w mokrej cieczy. Szybko odskoczyła w tył zaciskając zęby przy kolejnym impulsie bólu. Spojrzała przed siebie. Teraz widziała dwa światełka. Jedno z nich odbijało się w… w wodzie. Starała się jak najbardziej wyostrzyć wzrok, co biorąc po uwagę ciemności i zmęczenie nie było rzeczą łatwą. Teraz potrafiła dostrzec odbicie trzech wierzy.
-To tylko cholerne jezioro…
Rozejrzała się na boki, a następnie kierowała różdżką w powietrzu na kształt szalonego tańca. Ciemność rozświetliło złote światło i uformowało się w… w łódkę. Kobieta uniosła jedną z nóg i ostrożnie włożyła ją do korabu. Szybko zrobiła to samo z drugą. Łódź niebezpiecznie się zakołysała, a następnie ruszyła przed siebie. Na wodzie powstawały delikatne zmarszczki wody. Kobieta włożyła do niej dłoń i głęboko odetchnęła. Dotyk chłodnej wody napełniał ją spokojem i rozkoszą. Nagle poczuła lekkie szarpnięcie. Łódka przybiła do brzegu i powoli zaczęła znikać. Kobieta szybko z niej wyskoczyła i przygotowana na ból zacisnęła mocno zęby. Nagle dobiegł ją pewien okrzyk. Głos chrapliwy, drżący, słaby.
-Przepraszam panią, to teren prywatny.
Kobieta gwałtownie podniosła głowę i rozejrzała się wokół. Parę metrów od niej stał skurczony, garbaty starzec, z latarką w dłoni. Jej światło pozwoliło na zobaczenie twarzy mężczyzny. Wodniste oczy, zapadnięte policzki, głębokie, wyryte przez czas, zmarszczki.
-Och… nie zauważyłam. – powiedziała, a jej oczy zapłonęły żywym ogniem.
-Proszę opuścić to miejsce.
-Nie sądzę, aby było to konieczne.
-Ale jest. Jeśli pani w tej chwili nie skieruje się do bramy, to będę musiał użyć siły.
W tej chwili kobieta zaśmiała się przeraźliwie. Wyprostowała się i strząsnęła z głowy kaptur. Burza kręconych, tłustych włosów opadła jej na ramiona. W okolicach bioder coś się nieznacznie poruszyło.
-Ty? Ty chcesz użyć siły, głupi starcze?
-Tak! Mam więcej krzepy niż ci się wydaje.
-Ojej… Maleństwo chce się pochwalić mężnością i odwagą… jakież to urocze…- zakończyła ponownie zanosząc się śmiechem.
-W takim razie dzwonię po policję.
-Obawiam się, że nie zdążysz.
-Co to ma znaczyć?!
-A nic… Tylko tyle, że już nigdy nie będziesz miał okazji by kogokolwiek o czymś poinformować.
-Czy pani, mi grozi?
-Tak sądzę.
-Więc…
-Więc zaczynasz mnie irytować żałosny mugolu.
-Słucham?
-Pobawmy się chwilkę, a potem… potem już nie będziesz się niczym martwił.
-Co pani…?!
Ale już nie zdążył dokończyć zdania. Ciemność przecięła wstęga zaklęcia Cruciatus. Starzec zwijał się z bólu. Jego twarz wykrzywiła się w grymasie, którego nie da się opisać słowami. To, co działo się w jego wnętrzu wiedział tylko on sam. Ujrzał swą żonę, zobaczył własne dzieci, a następnie wnuków. Wszyscy stali i uśmiechając się kiwali mu na pożegnanie. Nastała cisza. Otworzył oczy i spostrzegł, że leży na ziemi. Widział buty tej kobiety, która… właściwie nie wiedział, co takiego zrobiła.
-Podoba się? Mogę dać dużo więcej…
I starzec znów poczuł ów przeraźliwy ból. Przed oczami przelatywały mu fragmenty własnego życia.. Zobaczył małego chłopca, który bawił się w piaskownicy. Mężczyznę, który całował piękną kobietę w białej jak śnieg sukni. Marmurowy nagrobek z wyrytym napisem „Tu spoczywa Mary Adams”. Koniec. Po raz kolejny podniósł powieki.
-No proszę, proszę… rzeczywiście jesteś silny. Spróbujmy jeszcze raz…- Tu uśmiechnęła się, a jej policzki uniosły się ku górze. W oczach pojawiły się iskry radości, szczęścia i … i satysfakcji.
Starzec ponownie uczuł ten przeraźliwy ból. Tym razem ujrzał swoich dwóch synów biorących ślub w tym samym czasie, z dwoma cudownymi kobietami. Zobaczył wczorajszą kolacją. Na jego siedemdziesiąte urodziny przybyła cała rodzina. Wnukowie, wnuczki, synowie, córka… Nagle obraz ten przecięło zielone światło.
-Wybacz kochany. Znudził mnie ciągły Cruciatus. W związku z tym, iż jesteś trupem, a ja szukam cmentarza to może mi pomożesz? Nie? No, więc sama dam sobie radę.
Kopnęła bezwładnego starca w twarz. Jego ciało przechyliło się w bok. Kopnęła drugi raz i wpadł do jeziora.
-No… już nie jest taki odważny…
Uśmiechnęła się sama do siebie i ruszyła naprzód. Trawa uginała się pod jej ciężkimi krokami. W jej myślach krzątało się „Gdzie ten cholerny cmentarz?”. W pewnym momencie gwałtownie się zatrzymała i przez chwilę wpatrywała się w jakiś punkt pośród drzew. Podniosła wyżej różdżkę.
CMENTARZ ARUNDEL
-Nareszcie…

Rozległ się krzyk. Odjąłem ręce od skroni Bellatrix. Spojrzałem na nią oczami, w których płonęła ekscytacja i pulsujące podniecenie. Leżała wycięczona na progu domu. Zamknęła oczy i cicho łkała.
-Coś się stało Bellatrix? Może nie podobają ci się moje rozkazy? Nie chcesz już mi dłużej służyć?
-Nie panie... pragnę ci służyć, aż do śmierci. To tylko... zmęczenie...
-Doskonale. Dobrze się spisałaś, a teraz… prowadź.

Przyłożyłem dłonie do twarzy, jednocześnie przysłaniając sobie oczy. Myślałem, myślałem… Żaden genialny pomysł, ani jedna fenomenalna idea nie uraczyła mnie swą obecnością. Pustka… Otworzyłem powieki i spomiędzy długich, zimnych palców, czerwone niczym rubiny źrenice omiotły szybkim spojrzeniem pokój. W kącie izby stała połamana, drewniana komoda, którą dopiero, co zniszczyłem. Szybko zerwałem się ze starego fotela i po pokoju rozległ się donośny zgrzyt drewnianej boazerii. Podszedłem powoli do szczątek biurka nie zwracając uwagi na porozrzucane wokół deski. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że pominąłem penetrację wnętrza tej komody. Jak to się mogło stać? Cóż… mój błąd należało jak najszybciej naprawić. Przeszedłem do oględzin zrujnowanego mebla. Szybkim ruchem ręki odrzuciłem na bok kilka spróchniałych desek i kilkanaście wykrzywionych, zardzewiałych gwoździ. Po podłodze płynęła kałuża ciemnego, granatowego atramentu rozszczepiając się na małe strumyczki wpadające w przerwy pomiędzy deskami. Prawie pusta, pęknięta butelka leżała metr dalej. Spojrzałem na nią przelotnie, kolejno przeniósłszy wzrok na małą wiązankę długich gęsich piór o płaskich, zużytych końcówkach. Obok niej leżał mały plik kartek przewiązany kawałkiem szarego sznurka. Wyciągnąłem ku niemu rękę i już po chwili trzymałem go w swej dłoni. Mój palec znalazł się pod sznurkiem. Jeden szybki ruch i już leżał na ziemi prując się w miejscu przerwania. Wolno rozwinąłem zwinięte w jeden rulon kartki pergaminu. Zapisane były drobnym, pochyłym, lecz całkowicie czytelnym pismem. Atrament był granatowy i gdzie niegdzie ciemniały wyblakłe, szarawe kleksy. Głęboko westchnąłem, a w mych myślach kołatało się jedno słowo… - ,,Pamiętnik”.

11. 05. 1928r.
Dzisiejszy dzień był jednym z najszczęśliwszych, jakie pamiętam. Nadal jestem niesamowicie podekscytowana i… i radosna. Już prawie zapomniałam o istnieniu tego uczucia. Najgorsza i jednocześnie najtrudniejsza jest gra smutnej, przygnębionej, załamanej nędznicy. Ojciec i Morfin nie mogą się poznać na uczuciach, które mnie atakują. O szczęściu, które od dzisiejszego dnia działa na mą duszę. O smutku, który wzbiera się we mnie jak woda i tworzy olbrzymią falę, która gotowa jest do uderzenia, kiedy tylko moja twarz odbije się w szybie. O rozpaczy tlącej się we mnie i ujawniającej za każdym razem, gdy lustro pokaże brudne, zniszczone, cuchnące ,,szaty” , których brzydzę się dotknąć, a jednak noszę je, a one gładko przylegają do mego ciała. Wreszcie, o miłości, którą wzbudził niesamowity mężczyzna. Widziałam go nie raz. Kiedy ojciec kazał mi zmywać naczynia (pominę fakt, że były tak brudne, że nic nie było w stanie ich oczyścić), a ja posłusznie wykonywałam jego rozkazy, stojąc w następnej chwili w kuchni z drżącymi dłońmi zamoczonymi w lodowatej wodzie, jedynym ratunkiem był dla mnie świat marzeń. Uciekałam do niego jak często tylko mogłam. Od zawsze byłam niepoprawną romantyczką. Wyobrażałam sobie idealnego mężczyznę, z czarnymi, lśniącymi włosami, z czarującym błyskiem pojawiającym się raz, po raz w dużych, niebieskich oczach przyodzianych kurtyną gęstych, ciemnych rzęs, z radosnym uśmiechem, który rozdaje szczęście każdemu dokoła, z cudownymi różowymi policzkami i uroczymi dołeczkami pojawiającymi się za każdym razem, gdy zachichoce. Tak go widziałam... Taki był. Nie wiedział o moim istnieniu. Nie wiedział, aż do dziś. Wspomnienie tej chwili wywołuje cień uśmiechu, który tak rzadko gości na mej twarzy. Staram się jeszcze raz przeżyć ten dzień, którego poranek wcale nie zapowiadał pustyni, gdzie każde ziarnko piasku przyprawiać mnie będzie o przyjemne dreszcze. Zbiłam rano jeden z brudnych, obrzydliwych talerzy ze znakiem Salazara Slytherina. Ojciec się wściekł. Krzyczał, że to pamiątka po naszym zacnym przodku. Wyzywał mnie. Bił na oślep. Przeżywam to codziennie i nie ma tu mowy o pogodzeniu się z tym rutynowym faktem. Ból zawsze jest ten sam. Cierpienie pozostaje cierpieniem. Schyliłam się by podnieść pobite szczątki porcelany. Coś bardzo mocno uderzyło mnie w głowę rozdzierając czaszkę. Ból ciemniał mi przed oczyma. Szara mgła przysłaniała brudną, drewnianą posadzkę. Ktoś krzyczał jakieś słowa. Coś o czarach, charłakach… wyrazom wtórował głośny śmiech. Co było dalej nie pamiętam. Chyba straciłam przytomność. Obudziłam się leżąc na deskach podłogi. Otworzywszy oczy ujrzałam pokryte pajęczynami, ozdobione czarnymi plamami sadzy, sklepienie kuchni. Usiadłam i poczułam gorące łzy pod powiekami. Dawno nie płakałam, ale też dawno nikt nie bił mnie do nieprzytomności. Wybiegłam z domu nie zwracając uwagi na wyzwiska ojca. Skryłam się pod zieloną łąką liści starego dębu. Wtuliłam się w jego szorstką korę. Poczułam pod palcami drobinki piasku. Łaskotałam zmysły cudownym zapachem lasu. Do mych uszu docierał rytmiczny stukot. Był coraz głośniejszy. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że ucichł. Dokoła panowała cisza, przerywana skrzypnięciami charakterystycznymi dla starego domu. Mocno zaciśnięte powieki lekko zadrżały. Wolno się odwróciłam i otwarłam swe bladoniebieskie (teraz wodniste, spuchnięte i zaczerwienione) oczy. Przede mną stała bryczka ze złotymi wykończeniami. Zaprzężono do niej dwa duże, dorodne konie koloru ciepłego brązu. W środku powozu siedział czarnowłosy młodzieniec. Postać z mego marzenia. Z mego najznakomitszego snu. Spojrzał na mnie krótkim, przelotnym spojrzeniem. Jego twarz nie miała żadnego wyrazu. Ścisnął mocno wodze i szybko nimi szarpnął. Konie ruszyły, a młodzieniec odjechał. Wiem, że to głupie, ale ja wiem, że to ten jedyny. Śniłam o nim, marzyłam..., a on się zjawił. Na mą drogę zesłano miłość. Nadawcą tej wiadomości jest samo przeznaczenie i jestem tego całkowicie pewna.

13. 05. 1928r.
Dziś ojciec tak nie bił. Padło jedynie parę przekleństw i wyzwisk, a Morfin zaspokoił się wymierzonym mi policzkiem. Kazali mi umyć okna. Napełniłam miskę lodowatą wodą i wyjęłam z szafki jakąś szarą szmatę. Szorowanie szyby na niewiele się zdało. Może gdybym się przyłożyła do swej pracy to jakiekolwiek efekty byłyby widoczne. Nie miałam, jednak w zamiarze wkładania wszelkich sił na szorowanie brudnych szyb. Wypatrywałam młodzieńca. Pojawił się południem. Był równie cudowny jak poprzednio. Biła z niego łuna blasku. Obrzucił mój dom spojrzeniem krótkim spojrzeniem, a następnie obrócił twarz w drugą stronę i pojechał w przeciwnym ode mnie kierunku. Odprowadził go mój podłużny wzrok. Zaczęłam szybciej szorować szybę, co zwróciło uwagę Morfina. Mam nadzieję, że nic nie zauważył.

14. 05. 1928r.
Dzisiaj przybył jakiś mężczyzna z ministerstwa. Był bardzo kulturalny i dobrze wychowany, czego nie można było powiedzieć o mojej rodzinie. Tak, czy inaczej Morfin został aresztowany i zesłany do Azkabanu. Niestety wcześniej ,,przypadkowo” wyrwało mu się, że kocham się w tym mugolu, który często przejeżdża koło naszego domu. Jego słowa zagwarantowały mi upokorzenie oraz kolejną dawkę bólu i chwili ciemnej nieprzytomności.

16. 05. 1928r.
W nocy, w mej głowie pojawiła się genialna myśl. ,,Ucieknę. Ucieknę i będę żyć miłością.”, myślałam. Ojciec spał jeszcze w swoim ulubionym fotelu. Bezgłośnie dotarłam do małej komody w rogu pokoju i wyjęłam z niej mały, zardzewiały kociołek i kilkanaście ingrediencji. Spakowałam wszystko do pozornie małej, skórzanej torby. Udałam się nad rzekę, znajdującą się kilometr od mego domu. Gdy dotarłam na miejsce nalałam do kociołka odrobinę chłodnej, przyjemnej wody. Wypowiedziałam zaklęcie i z końca mej różdżki wystrzelił mały, niebieski płomień. Nie byłam charłakiem. Ze skurzanej torby wyjęłam kilka przedziwnych składników i położyłam je tuż przed sobą. Najpierw obrałam ze skórki korzeń mandragory. Wrzuciłam go do kociołka i zamieszałam sześciokrotnie w lewo i raz w prawo. Zarodnik paproci zmieszałam z winem i płynną ciecz wlałam do eliksiru. Pająk rozpustnik został pokrojony na dziesięć kawałków i był wsypywany do kociołka na zmianę z kulami jajeczkowymi tasiemca modrego. Skrzydła pszczoły żądlorosłej, trzy płatki stokrotki modrojadłej i czułki motyla pierzystego zostały dodane na końcu pozwalając eliksirowi na uzyskanie przezroczystej barwy. Wlałam eliksir miłosny do probówki i dokładnie nim wstrząsnęłam. Był gotowy. Poszłam w stronę drogi prowadzącej od mojego domu, aż do wioski Little Hangleton. Przysiadłam na małym kamieniu. Po chwili do mych uszu dotarł znajomy tupot. ,,Jedzie”, pomyślałam. Młodzieniec nawet na mnie nie spojrzał. Wyjęłam różdżkę i machnęłam nią krótko zaznaczając w powietrzu trójkąt. Czerwone światło dotknęło piersi mego ukochanego. Podbiegłam do bryczki. Stanęłam na dwóch stopniach i podniosłam się do jej wnętrza.
-Przepraszam mój drogi. Nie miałam wyboru.
Szepnęłam mu czuło do ucha. Podniosłam dłoń i zmierzchwiłam mu ciemne, gęste włosy. Potem dotknęłam jego ciepłych, różowych, miękkich ust. Jego wargi rozchyliłam dwoma palcami, poczym wlałam mu eliksir do gardła. Zbliżyłam ku niemu swą twarz i... i pocałowałam go…, a on… on odwzajemnił pocałunek.

Przewróciłem kolejną stronę, lecz była pusta. Zwykła szmata zauroczona żałosnym mugolem i wierząca w potęgę rzekomej miłości. Bzdury! Byłem wściekły. Wiedziałem, że moja matka zakochała się w brudnym śmieciu, jednak nie sądziłem, że był, aż tak cuchnący. Nagle usłyszałem irytujący chichot. Obróciłem głowę. Częściowo zjedzone przez mole zasłony leżały na brudnej posadce. Nad nimi znajdowało się średniej wielkości, niesamowicie pokryte kurzem okno. Podszedłem do niego powoli, jednocześnie wsłuchując się w obrzydliwie szczęśliwy śmiech… śmiech dziecka? Podniosłem rękę i skrajem szaty przetarłem szybę. Na niebie migotał istny ocean gwiazd, który oblewał wzgórze coraz to kolejnymi falami światła. Pod pobliskim drzewem dojrzałem mały, ruchomy kształt skryty w cieniu śnieżnej korony. Wychyliłem się znacznie do przodu. Na szybie osiadła się szara mgiełka oddechu. Przez ułamek sekundy kształt znalazł się w kręgu światła gwiazd. Miałem rację… to dziecko… Na mojej twarzy zagościł grymas, który w otaczających ciemnościach mógłby być uznany za cień uśmiechu. Rzuciłem zamaszyście peleryną i podszedłem do drzwi. Położyłem swą zimną dłoń na chłodnej metalowej klamce rzeźbionej na kształt węża. Nacisnąłem i zamek ustąpił. Drzwi otwarły się z donośnym skrzypnięciem nienaoliwionych zawiasów. Chichot ucichł. Słyszalny, cichy szum świata mieszał się z przerażoną aurą dziecka tworząc w ten sposób doskonałą kompozycję. Ciche kroki mych stóp nadawały tępa tej muzyce. W końcu przekroczyłem krąg gwiazd i znalazłem się pod białym baldachimem dębu. Do jego grubego, szorstkiego pnia przytulała się mała postać.
-Ach… myślałem, że to tata. Troszkę za dużo pije. – powiedział chłopczyk cichym, miłym głosem, w którym doskonale można było wyczuć ulgę. – Dobry wieczór panu. Bombowy kostium!
-Dziękuję. – odpowiedziałem malcowi, który właśnie wychodził z kręgu cienia. Dopiero teraz zauważyłem, że miał na sobie przebranie pirata, a w ręku trzymał papierową torbę. Ach tak… święto duchów…, pomyślałem, szybko łącząc fakty w spójną całość.
-Cukierek albo psikus! – krzyknął maluch stojąc zaledwie stopę ode mnie. Jego czarne włosy lśniły atramentem w panujących ciemnościach. Okrągłe okulary upodabniały go do… do Pottera. Dostrzegałem gwiazdy odbijające się w jego ciemnych oczach. Oczach pełnych szczęścia i ekscytacji.
-Słodycze są w tej chacie - wskazałem na dom Gauntów. - mój drogi…
-Tom!... jestem Tom.
-Urocze imię... Tak, więc Tom… zapraszam cię do środka. Myślę, że będziemy świetnymi przyjaciółmi.
-Tak jest, proszę pana.
Chłopiec ufnie uchwycił mą zimną dłoń w swoją ciepłą, malutką. Dziecięca naiwność. Przekroczyliśmy otwarte, drewniane drzwi frontowe i od razu znaleźliśmy się w salonie. Chłopiec puścił rękę i uważnie rozejrzał się po pokoju. Najpierw zainteresowała go lampa naftowa, potem połamana komoda, a na końcu biblioteka. To dziwne… dziecko zainteresowane księgami? Czy on, chociaż potrafi czytać? Potrafił… Przejrzał ,,Panując nad złem” Vanilli Andersoon i ,,1001 najczarniejszych zaklęć i uroków” Beardiego Houtcha, a na końcu, jego uwagę zwrócił cienki plik kartek pergaminu. Wyciągał ku nim swoje małe, tłuste rączki i ująwszy je w ręce… nic się nie stało.
-TAK! Dlaczego wcześniej na to nie wpadłem!
Chłopiec obrzucił mnie spojrzeniem przepełnionym zdziwieniem i odrobiną strachu, jednak zupełnie nie zwróciłem na to uwagi. Przecież to takie oczywiste! Niewinność, niewinność… cóż jest bardziej niewinne od dziecka? To takie proste…, dlaczego w domu Gauntów pojawiło się miejsce na ten żałosny czynnik? Marvolo nie chciał dzielić się wartością tej księgi. Osoba niewinna, z obrzydzeniem wyrzuci te stronice z dala od siebie. Człowiek zły, podstępny, niewzruszony, przepełniony potępieniem wykorzysta je do własnych, mrocznych celów. Tą osobą będę ja…
-Proszę pana… gdzie są te cukierki?
-Najpierw pokarzę ci małą sztuczkę. – wyjąłem różdżkę i zakręciłem nią mały młynek. Chłopiec z otwartymi ustami wpatrywał się w snoby iskier pryskające we wszystkich kierunkach. Wycelowałem w pierś chłopca. - Avada kedavra…
Mój złowieszczy szept potoczył się po całym pokoju. Błysnęło zielone światło. Tom leżał na zimnej posadzce patrząc się tępym, niewidzącym wzrokiem w sufit. Z jego młodej twarzy nie znikł jeszcze uśmiech. Poczułem w całym ciele znajomy kielich gorąca, po brzegi napełniony satysfakcją. Przyglądałem się jak powoli, stopniowo, z policzków chłopca znikały różowe rumieńce. Jak jego oczy stają się szkliste niczym u porcelanowej lalki. Jak uśmiech znika z jego twarzy zastępując się bezosobowym wyrazem. Machnąłem, krótko różdżką i ciało chłopca znikło pozostawiając po sobie fragment niezakurzonej posadzki. Usiadłem na fotelu Marvola i spojrzałem na pierwszą stronę zbioru pergaminowych kartek. ,,Cień, który pozostanie w twej duszy nie zniknie, aż po wieczność”, głosił czarny napis. Przyznaję… chwytliwe. Przewróciłem kolejną stronę. ,,Horkruksy”,. Nie… to już znam. Litości. To wszystko? To nie było wszystko. Kolejna strona i… kolejne rozczarowanie… Tym razem było naprawdę żałośnie. ,,Kamień filozofów”. Też mi coś… Następna strona.
-Tak! To właśnie to, czego szukałem, to co pomoże przywrócić do ży...
Puk, puk, puk.
Po domu Gauntów rozległ się cichy stukot.
Puk, puk, puk.
Był coraz mniej wyrazisty.
Puk, puk…
Puk…
Cisza… nastała cisza, w której jedynym odgłosem był mój równy, spokojny oddech. Spojrzałem w kierunku drzwi. Odłożyłem księgę, podniosłem się z fotela i podszedłem ku nim. Klamka szybko ustąpiła pod mą ręką. Pod drzwiami leżała jakaś osoba. W świetle dawanym prze księżyc i gwiazdy dostrzegłem burzę kręconych włosów. Podniosła ku mnie twarz i dostrzegłem zmęczone oczy, w których odbijały się moje własne czerwone źrenice. Otworzyłem szerzej drzwi. Światło tlące się z domu pozwalało mi na dostrzeżenie ran i krwi na twarzy… twarzy Bellatrix.
-Panie… panie znalazłam… to las… przy Arundel… zamku Arundel…
-Doskonale…

Ciemność rozwarła swe skrzydła otulając mnie niczym stałą odmianą chłodnej tafli wody. Dawno zablokowane wspomnienia otwarły się i przemykały wyraźnie na krawędziach wyobraźni. To moje ofiary. Krzyczały przeraźliwie próbując dotknąć mnie swymi bladymi, zimnymi dłońmi. Wyciągały ku mnie długie, sine palce. Ciało było bezwładne i jakby puste, a ja sam czułem się bezradny i … samotny?. Zarówno ręce jak i nogi były niewyczuwalne, za to głowa pękała z bólu jak by ktoś przytykał do niej rozpalony do białości, metalowy pręt. Krew w żyłach krzepła i czułem uderzające o ich ściany kawałki lodu. Każda następna sekunda była bardziej bolesna od poprzedniej. Mrok zdawał się dopływać do serca. Krzyknęło z bólu. Oczyma wyobraźni widziałem mięsiste serce wyginające się w dziwnych pozach, które miały je osłonić przed oślizgłymi, smołowatymi ramionami pokrytymi obrzydliwym, śliskim śluzem. Bicie mego wieloletniego towarzysza było coraz bardziej trudne do usłyszenia. Słabło i błagało już o śmierć na równi ze mną. Błagało o koniec. Błagało o to by przestało czuć, by zapomniało o bólu, którego doświadcza, by takiej męczarni doświadczył, każdy mój wróg, a szczególnie ten żałosny Potter…
Światło.
Jasny obłok trudnej do opisania, złocistej materii.
Tańczyła przede mną w swym skomplikowanym tańcu.
Próbowałem ją uchwycić, lecz… ze świstem powietrza poszybowała w dół – w głąb przepaści, której jeszcze przed paroma sekundami nie było. Bez zastanowienia wskoczyłem za nią lecąc coraz szybciej w niekończącą się przepaść.

Z niespodziewaną gwałtownością podniosłem się z podłogi łapczywie nabierając powietrze do płuc, zupełnie tak jakby zaraz miało się skończyć. Dopiero teraz otworzyłem oczy, a me czerwone źrenice szybkim ruchem objęły cały pokój. Pokój rodziny Gauntów. Niezgrabna, sosnowa komoda będąca za mną była całkowicie połamana. Musiałem ją zniszczyć upadając na nią plecami. Spojrzałem w kierunku kartek pożółkłego pergaminu. Jakie tajemnice kryły te stronice, jeśli zostały poddane działaniu tak silnego zaklęcia ochronnego? Nie byłem przerażony, o nie… raczej zaintrygowany i zainteresowany. Zaklęcie wywarło na mnie nie małe wrażenie. Gdy tylko zamykałem powieki w ciemnościach pojawiały się twarze mych ofiar. Przez cały czas słyszałem ich żałosne, przepełnione błaganiem krzyki. Najgłośniejszy był wrzask Lilly Evans, gdy rzucałem na nią mordercze zaklęcie. Po głowie tułała się jednak jedna mała myśl. Jak bezpiecznie podejść do tej księgi? Jeszcze nigdy żadne z zaklęć nie zadziałało na mnie w ten sposób. Zazwyczaj lekkim ruchem różdżki łamałem wszelkie uroki ochronne. Czy coś we mnie pękło? Osłabłem? Nie… to niemożliwe… Usiadłem na fotelu opierając głowę o czubki długich palców.
Pomyślmy…

Podczas mojego pobytu w domu Gauntów bardzo często prowadziłem dokładne oględziny tego miejsca. Po rzuceniu paru zaklęć odkrywających zabierałem się za dokładne badanie domu.
Tak było i tego wieczoru.
W jednej chwili poczułem niewyjaśnioną chęć zgłębienia tajemnic, które kryło to miejsce. Momentalnie oblała mnie fala ciekawości i nadzwyczajne uczucie, które mówiło mi, że tym razem poznam jeden z sekretów kryjących się w tych czterech ścianach. Czułem również tą ekscytację, która pojawiała się zawsze tuż przed zdobyciem określonego celu lub też przed zapoznaniem się z tym dotychczasowym ,,nieznanym" , a późniejszym ,,wiadomym". Nogi same poniosły mnie przez zakurzone, skrzypiące deski podłogi do biblioteczki, którą przeglądałem już chyba miliony razy, lecz nie znalazłem nic wartościowego. Były tam dziesiątki czarno magicznych ksiąg, jednakże te zaklęcia, mikstury, uroki były mi znane z nocnych wędrówek po skąpanych w mroku korytarzach Hogwartu. Nie raz urządzałem sobie małą wycieczkę(z pewnością nie ku radości tego spróchniałego woźnego Filcha) tajnymi przejściami szkoły. Skróty te, w efekcie zawsze doprowadzały mnie do biblioteki i znajdującego się na jej końcu działu ksiąg zakazanych. Czułem wtedy, że jestem w swoim żywiole. Szczególnie pamiętam pierwszą z moich wędrówek.

Przez jedno z gotyckich okien zamku wpadało srebrzyste światło księżyca. Czarny kształt przemykał raz po raz między posągami i obrazami przedstawiającymi dawno już martwych czarodziei i czarownic, niczym duch lub widmo. Blask dawany przez nocnego towarzysza na chwilę musnął postać osoby, która na przekór zakazom i ostrzeżeniom urządzała wycieczkę po szkolnych korytarzach. Tak... to Tom... Tom Riddle... Nie sposób było mnie nie rozpoznać. Byłem dość specyficznym dzieckiem. Jak na trzecioklasistę bardzo wysoki i przystojny. Urodę można było dostrzec nawet w tym skromnym dotyku księżyca. Nie obchodziło mnie to, czy ktoś mnie zauważy czy nie. Właściwie byłem pewny, że coś takiego nie będzie miało miejsca.
,,Nikt nawet nie pomyśli, że kochany, skromny i ułożony Tom mógłby się szwędać po nocy. Jestem tego pewien." Powtarzałem w myślach, rzeczywiście będąc w stu procentach pewny swoich racji. Kiedy spotykałem Filcha lub któregoś z nauczycieli mających teraz nocną zmianę, zawsze jakimś cudem udawało mi się niezauważalnie przemknąć obok. Albo ,,stróż prawa" odwracał się w bok oglądając namiętnie, któryś z obrazów, albo też nagle niespodziewanie schylał się by zawiązać sznurowadło buta. Już, jako malec przejawiałem umiejętności wywodzące się z oklumencji i wpływu na cudze myśli, chęci i uczucia. W każdym bądź razie cała droga przebiegła pomyślnie pomimo tego, że prawie na każdym rogu czaił się, któryś z profesorów czekający jedynie na szelest szaty, któregoś z młodocianych przestępców i kryminalistów. Kiedy stanąłem na wydeptanym dywanie prowadzącym do biblioteki poczułem słodycz triumfu. Jeden krok... drugi... trzeci... i już stałem z różdżką wycelowaną w duży, niezgrabny otwór dziurki od klucza znajdujący się w efektownie zdobionych, drewnianych drzwiach. Darowałem sobie żałosne próby ręcznego otwierania drzwi. Tak, czy inaczej byłoby to bezsensowne, gdyż w nocy biblioteka zawsze była zamknięta. Bez dłuższej chwili namysłu i bardziej z przyzwyczajenia niż chęci szepnąłem cicho ,,Alohomora" co w głuchej ciszy doskonale emitowało szum drzewnych liści znajdujących się na skąpanych w mroku błoniach. Zgodnie z przewidywaniami zamek nie ustąpił i z równie wielką zawziętością jak wcześniej pilnował wejścia do biblioteki. ,,Wadiwashi" i znów nic. Tak, więc moją jedyną deską ratunku pozostało zaklęcie ,,Sezam Materio", które całkowicie zneutralizowało zamknięcie. Zamek szczęknął głuchym, przytłumionym dźwiękiem pozostawiając drzwi bezbronne i całkowicie mi poddane.
No, w końcu..., pomyślałem i delikatnie przesunąłem wierzch dłoni po strukturze grubych, dębowych wrót. Drzwi z gracją ( bez zbędnych, donośnych skrzypnięć) przesunęły się w bok ukazując przed moimi oczyma bibliotekę. Wyglądała ona zupełnie inaczej niż zazwyczaj, jednak nie potrafiłem wyjaśnić dlaczego. Być może to nieobecność niedożywionej, sępowatej pani Pince, sapiącej nad karkiem uczniów spowodowała to wrażenie. Szepnąłem ,,Lumos" i na końcu mej różdżki pojawił się łagodny promień światła, który w tych rozkosznych, ponurych ciemnościach sprawiał wrażenie czegoś niezwykle żywotnego i obrzydliwie szczęśliwego. Delikatnie zamknąłem drzwi, które odważyły się jedynie na ciche kliknięcie. Wszystko toczyło się według mojego planu. Połowa była już za mną. Pora na część drugą. Ruszyłem ku końcu olbrzymiej i jednocześnie (na swój sposób) pięknej biblioteki. Mijałem powoli kolejne z segmentów. Pierwszy z lewej strony poświęcony był historii magii i słynnym czarodziejom i czarownicom. Ach... to wspaniałe, że niedługo zagoszczą tu książki z wieloma wzmiankami o mej osobie, myślałem widząc przed sobą świetlaną przyszłość. Kroczyłem dalej po zimnej, marmurowej posadzce mijając działy poświęcone zielarstwu, numerologii, opieki nad magicznymi stworzeniami, wróżbiarstwu, bezużytecznemu mugoloznawstwu i wielu innym dziedzinom. Parę razy skusiłem się na przyjrzeniu się z bliska niektórym z ksiąg, jednak po przewróceniu kilku stron stwierdzałem, że nie warto zawracać sobie głowy takimi niewartościowymi bzdurami. Po odłożeniu księgi na miejsce, z którego została zabrana kroczyłem dalej mijając ciągle to inne segmenty. Eliksiry, zaklęcia, obrona przed czarną magią... Setki regałów piętrzących się aż po samo sklepienie. Niewątpliwie można było się tu zgubić. Kręte korytarze, półki wyglądające identycznie jak swoje siostry zamieszczone w całkiem innych częściach biblioteki, a w dodatku ciemność, którą rozpraszał jedynie ten malutki promień światła znajdujący się na końcu mojej różdżki dający, co najwyżej dwie stopy widoczności i srebrzysty przyjaciel zawieszony wysoko na niebie- wierny towarzysz nocy. Chociaż rozkład tego oto małego królestwa wiedzy znałem na pamięć, poruszanie się po nim w mroku napadającym z każdej strony było zupełnie innym doświadczeniem. W efekcie prawie przewróciłem się, potykając się o linę odgradzającą dział ksiąg zakazanych od reszty części biblioteki. Stanąłem krok przed celem mojej nocnej wycieczki. Teraz wystarczy jedynie minąć sznur. Wstrzymując oddech uchwyciłem linę w dłonie i podniosłem ją do góry, a sam lekko się zgarbiłem i przeszedłem pod ów barierką. Nic się nie stało. Profesor Dippet najwyraźniej nie raczył zabezpieczyć tego terenu zaklęciami zwodzącymi czy też innymi mającymi udaremnić mi przeczytanie paru z zakazanych, czarno magicznych ksiąg. Stojąc pomiędzy tymi dwoma rzędami tajemnic skrywanych przez tysiące kartek pergaminu, czułem moc krzyczącą do mnie z mrocznych stronic. O nie.., nie mogłem dłużej czekać. Uchwyciłem w ręce najbliższą z ksiąg o tytule ,,Największe sekrety najczarniejszej magii." Od dłoni, aż po ramiona przebiegł znajomy dreszcz nasycony energią jak gąbka wodą. Spływał powoli ku dołu mego ciała obejmując nawet najmniejszy palec u nogi. Podniecenie i satysfakcja. Dmuchnąłem na okładkę książki i w ciągu jednej sekundy w powietrzu zamigotała burza srebrzystych pyłków kurzu. Położyłem dłoń na okładce poczym delikatnie otworzyłem ,,Największe sekrety najczarniejszej magii.". Napawałem się każdą sekundą wpatrywania się w dzieło. Chciałem zapamiętać ten moment. Moment, kiedy po raz pierwszy dotknąłem czarnoksięskiej księgi. Mojej skarbnicy wiedzy. Realistyczność przerażających rysunków sprawiała, że na własnych plecach czułem oddech opisywanych stworzeń, a i zapach morderczych eliksirów byłem w stanie poczuć i niemal być pewnym jak smakują. Każde z przedmiotów chciałem objąć we własne posiadanie, każde zaklęcie chciałem znać, każdy szczegół księgi chciałem mieć zakodowany w pamięci.
Na świecie nie było nikogo...
Tylko ja i ta księga...
Nagle poczułem, że ogarnia mnie jasny blask porannego słońca. Zaczynało świtać. Niebo roziskrzone milionami barw obwieszczało, że dzisiejszą nocną przygodę należy zakończyć. Być może, dlatego tak nienawidziłem dnia. Musiałem zakładać maskę i grać uwielbianego przez wszystkich, przystojnego i jakże utalentowanego Toma.
Okropieństwo...
Noc była mym światem. Samotny i sam na sam z własnymi przemyśleniami. Tak jak lubię...

Tak jak teraz... Teraz, gdy stoję przed zakurzoną biblioteczką w domu Gauntów. Uwielbiana przeze mnie noc opiekowała się mną chroniąc mnie pod własnymi skrzydłami. W mroku migotał jedynie nikły promień światła wyczarowany na końcu mej różdżki. Księgi (w większości pozbawione tytułów) dawały mi to znane uczucie podniecenia, jednak nie tak w znacznej mierze jak dawniej.
Zrozumiałe...
Znałem o wiele bardziej okrutne formuły niż te wszystkie razem wzięte. Dlaczego, więc poczułem nagły przypływ emocji i siłę, która kazała mi po raz kolejny przejrzeć bibliotekę? Tego niestety nie wiem. Nagle mój wzrok zatrzymał się na grubym pliku kartek pergaminu. Zapewne były one niegdyś książką, jednak starość pozbawiła je okładki. Z grzbietu kartek zwisał swobodnie pająk plotąc srebrną pajęczynę. Ująłem go w dłoń.
-Och... pajączek. Taki malutki, taki bezbronny, taki... BEZUŻYTECZNY!!!
Zacisnąłem rękę, czując dokładnie jak stworzonko umiera i każda z jego ośmiu kończyn przestaje się ruszać. Otwarłem dłoń i wyrzuciłem go na brudną zakurzoną ziemię.
Pod moje stopy.
Tam gdzie jego miejsce.
Miejsce dla słabych, niewatrościowych i bezużytecznych.
Spojrzałem w kierunku stronic pergaminu. Nigdy wcześniej ich nie widziałem. Wyciągnąłem rękę w ich kierunku i już niemal dotykałem końcami palców ich powierzchni, lecz... nie mogłem...
Musiała je chronić jakaś skomplikowana formuła. Znane mi zaklęcia nie złamały czaru.
Światło.
Błysk.
Głuchy świst powietrza.
Lord Voldemort leżący na brudnej, obskurnej posadzce.
Odrzucony od stronic przez nieznaną siłę.
Nieprzytomny w drugim końcu pokoju...

Cisza…
Głucha, zimna cisza…
Cisza napierająca z każdej strony…
Cisza pragnąca dotknąć jakiejkolwiek części mojego ciała- nowego ciała.
Ciemność…
Ciemność mroczna i jakże rozkoszna...,a w niej ja- Lord Voldemort.
Ten, którego imię latami budziło strach i grozę, którego wspomnienie przyprawiało o dreszcze, którego nie pokonał nikt… Teraz, jednak ci wszyscy naiwni głupcy myślą, że odszedłem z tego świata. Jestem wspominany, jako przeszłość, jako cień nie warty niczyjej uwagi i szacunku.
Szlamy i mugolacy bez skrupułów oczerniają moje imię…, lecz to się zmieni… i to szybciej niż mogłoby się wydawać. Póki, co mam niewyobrażalnie wielką przewagę. Ci ignoranccy idioci wierzący w wielkość dobra i tej beznadziejnej, nic nie wartej, fałszywej miłości nie spodziewają się mojego powrotu. Tak, więc w najbliższym czasie mogę działać w ukryciu, aby powoli, dokładnie realizować swój mistyczny plan… Kiedy już zakończy się powodzeniem (jak z pewnością będzie), a ja będę mógł ujawnić się jeszcze potężniejszy i silniejszy niż kiedykolwiek, niezliczona liczba osób z tym żałosnym (pławiącym się w szczęściu i chwale) Potterem na czele będzie zadawać sobie pytanie:,, Jak on zdołał przeżyć? ”. Nie znajdą jednak na nie odpowiedzi… tylko ja je znam…
Horkruksy… horkruksy… ich zadaniem było jedynie odwrócić uwagę mych wrogów od poszukiwań źródła prawdziwej nieśmiertelności. Udało się… kolejny niesamowity plan, który zakończył się moim zwycięstwem… Prawda jest taka, że znam o wiele lepszy sposób na zdobycie nieśmiertelności. Schowany głęboko w podświadomości nie mógł zostać odkryty przez Pottera…
Życie wieczne…
Jak je uzyskać?...
Takk…
Użycie światła Yelany było doskonałym pomysłem…
Zdobycie tego czarno magicznego przyrządu kosztowało mnie wiele poświęceń, lecz było warte każdej sekundy spędzonej w mrocznych lasach Albanii. O mocy, jaką posiada światło Yelany dowiedziałem się już w sierocińcu. Ten chłopiec, którego zaprowadziłem na małą zabawę do nadmorskiej jaskini opowiedział mi o niej wszystko, co wiedział… Całą prawdę, jaką przekazała mu za dawnych czasów matka. Po zakończeniu piątego roku nauki w Hogwarcie, w wakacje, zamiast powrotu do sierocińca pełnego rozryczanych bachorów, których nienawidziłem z całego kamiennego serca wybrałem się w drogę, która bieg swój miała zakończyć na odnalezieniu ów brudnej mugolskiej kobiety - Kermoiry Ginger. W tydzień po wyruszeniu w podróż odnalazłem pierwsze poszlaki. Z relacji tego,, jaskinnego” dziecka wywnioskowałem, że jego matka musiała mieszkać gdzieś w okolicach Coalstreet. Tam też się wybrałem. Odnalazłem tą mugolkę. Była u skraju życia. Ukradłem różdżkę jej niezbyt uważnemu sąsiadowi w podeszłym wieku. Zaklęcie cruciatusa wystarczało w zupełności. Opowiedziała mi o wszystkim, co dotyczyło światła Yelany. Mówiła o jego mocy, niebezpieczeństwie i co najważniejsze o skuteczności. Przedmiot ten zapewnia nieśmiertelność najokrutniejszemu i najsilniejszemu z czarodziei. Moc wyczuwa poprzez dotyk… zło licząc ilość popełnionych morderstw. To był jeden z powodów, dla których mój kochany ojciec pożegnał się z tym światem. Chciałem by zmarłymi byli ludzie aktywni w mym życiu. Śmierć powitało również paru z mych popleczników. W końcu okazali się przydatni… W ten sposób światło Yelany ukryte wcześniej w szkatule trafiło do mych rąk. Ta nędzną mugolka nie wytrzymała tortur i umarła... Tzn. zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach(jak sądziła niemagiczna policja). O jedną z roju robactwa mniej… Jeśli zaś mowa o jej kretyńskim sąsiedzie to został poddany przesłuchaniu w ministerstwie i skazany na dożywacie w Azkabanie pod zarzutem morderstwa.

Och tak...
Uwielbiam to miejsce…
Każdy jego mankament…
Pokryte mchem ściany i całkowity brak dachówek, a całość skryta w cieniu dawanym przez wysokie drzewa…
Trzy małe pokoje…
Komin… kulawy stolik… brudny fotel, w którym właśnie siedzę... szafki pełne zakurzonych, czarno magicznych ksiąg…
Całość skąpana w mroku…
Tylko jedna świeca postawiona na brudnej, skrzypiącej posadzce dawała nikłe półkole światła…
Czuję moc, magię i tajemnicę w tym pozornie zrujnowanym, nadającym się do zburzenia miejscu. Miejscu zamieszkiwanym dawniej przez mych przodków… Miejscu krewnych samego Salazara Slytherina…
W domu Gauntów…
Tu moje myśli płyną nieznanym mi tempem i drogą… Kroczą najmroczniejszymi ścieżkami planując kolejne zbrodnie i okrucieństwa, których będę autorem. To w tym miejscu najbardziej odczuwam bliskość Salazara… Jestem pewny, że istnieje więź nas łącząca… Całym ciałem wyczuwam jego postać… Umysłem widzę jego duszę… Wiem, że musimy się spotkać…

Znów potężny …
Znów niezwyciężony …
Głupcy…
Rozmyślałem stojąc pod srebrzystą smugą światła księżyca. Noc była ciepła. Sklepienie pokryło się morzem rozmigotanych gwiazd. Tuż przy mych nogach kuliła się żałosna postać kobiety odwrócona twarzą do ziemi.
- Panie … błagam … wybacz … nigdy… już nigdy więcej … nigdy … nie zawiodę … nigdy…
- Milcz! - Przerwałem Bellatrix jej żałosne próby zmniejszenia mego gniewu przerywane irytującymi pojękiwaniami. Lekkim kopnięciem obróciłem ją na plecy. Kosmyki z burzy jej tłustych, potarganych włosów przyklejały się teraz do zbryzganej krwią twarzy. Oczy zazwyczaj przykryte ciężkimi powiekami były zamknięte. Twarz wykrzywiła się w wyrazie niewymownego strachu i przerażenia. Brudna, cuchnąca, bezużyteczna kreatura – Zawiodłaś tak samo jak 16 lat temu! Przeżyłem rozumiesz?! PRZEŻYŁEM!- Mój zimny, nienaturalnie wysoki głos potoczył się echem po dolinach dziesięciokrotnie wzmacniając czyhającą w nim grozę. - A wy parszywi, nic nie warci głupcy nazywający siebie moimi wiernymi śmierciożercami zawiedliście… ZNÓW! Kiedy wy się wreszcie nauczycie? Mnie- Lorda Voldemorta nie można zabić! Jestem nieśmiertelny! Tajniki magii, które poznałem są nieznane żadnemu z was! Sam Dumbledore ich nie znał! To ja je stworzyłem! To ja tworzę czarną magie!- Zaśmiałem się okrutnie. Dobrze wiedziałem, że to właśnie ten śmiech przerażał najbardziej. Mroził krew w żyłach, zatrzymywał pracę serca, ściskał wnętrzności, atakował myśli. Chciałbym zniszczyć tą plugawą Bellatrix. Zobaczyć ból na jej twarzy. Same zaklęcia Cruciatusa nie sprawiały mi już wystarczającej przyjemności. Tym zabawiałem się, jako uwielbiany przez wszystkich młodzieniec. Teraz jestem kimś innym. Torturuje o wiele bardziej okrutnymi zaklęciami. – Enerrevocius!
Ciało Bellatrix uniosło się o parę cali nad ziemię a następnie upadło z głuchym stuknięciem. Po raz kolejny wzniosło się i uderzyło o brudne podłoże. Sytuacja powtórzyła się około dziesięciu razy, a mnie przepełniała nadzwyczajna rozkosz. Zaklęcie nie pokazywało tego, czego dokonuje. To jedno z moich nowo, co wymyślonych. Dusza wychodzi z ciała spoglądając na nie z wysoka i już ma odchodzić w zaświaty, kiedy zostaje mocno ujęta niewidzialnym sznurem i z powrotem ciągnięta do właściciela. Ciągnie się to tyle razy ile zechcę. To niezwykle bolesne. Nic, więc dziwnego, że ta nędzna szumowina jęczała żałośnie raz po raz.
-Cudownie… cudownie… - powiedziałem, kiedy z gardła Bellatrix wydarł się kolejny krzyk.- Ach… masz dość? A będziesz pamiętać, do kogo będziesz wracać już zawsze? Komu na zawsze oddałaś swoje życie? Kto nigdy, przenigdy nie zostanie pokonany?!
-Taaaak!!! – Krzyknęła Bellatrix najwyraźniej nie mogąc znieść już więcej bólu.
-Vijamus … - zaklęcie zostało odwołane – więc dobrze… zdajesz sobie sprawę z tego, że z chęcią bym Cię zabił jednak – tu zawiesiłem głos – to byłaby niewymowna strata. Jesteś mi potrzebna. Mam dla Ciebie misję. Nie zawiedź mnie, bo inaczej możesz stać się bezużyteczna. Niech tylko zobaczę, że nie potrafisz popełnić malutkiej zbrodni…


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)